Blondynek na Miejskiej Górze |
16.02.2012. | |
Pierwszy dzień wolności: Choszczno
Przez całe miasto, bo nasz obóz mieścił się obok koszar. Na ulicach z
rzadka tylko prędkim krokiem ktoś biegł w sobie tylko znanym kierunku.
Czas na ciebie, bracie, pomyślałem. Tu nie ma co już robić. Trzeba
wydostać się z miasta.
Tak to zapamiętał były jeniec wojenny, robotnik przymusowy w
choszczeńskiej cukrowni przez 4 lata wojny, dziś mieszkaniec Choszczna,
EDMUND MARCINKOWSKI. Tym pierwszym strzałem 2 lutego 80 korpus piechoty
gen. mjr Wiktora Wierzbickiego rozpoczął trzytygodniowe oblężenie i
walki o Choszczno. Gdy 9 lutego Choszczno zostało całkowicie okrążone,
w jego murach zamknęło się z zamiarem szaleńczej obrony blisko 20 tys.
hitlerowskich żołnierzy. Przewodził im fanatyczny hitlerowiec, gen. mjr
Voigt.
Miejska Góra w Choszcznie. Niewielkie, pokryte lasem wzniesienie
nad północnym brzegiem wielkiego jeziora. U stóp, jak na dłoni, niemal
całe miasto. Po lewej, za jeziorem, widoczne z dala budynki filii
„Famabudu” – ongiś niemieckiej cukrowni. Na wprost nadbrzeżny bulwar:
ulice Chrobrego i Kościuszki, w głębi Starówka z górującą nad miastem
wieżą gotyckiego kościoła, po prawej niejskie zabudowania
północno-zachodniej części miasta, kończącej się zwartymi budowlami
koszar, w których Niemcy przez całą wojnę trzymali jeńców wojennych i
przymusowych robotników. Na dobrą sprawę i bez lornetki można z tej
Miejskiej Góry dojrzeć każdy zakątek miasta. Patrzę i odtwarzam w
pamięci, staram się iść myślą za opowiadaniem, które przed kilkunastoma
minutami usłyszałem z magnetofonowego nagrania w Bibliotece Powiatowej.
Miał rację Niedźwiedzki – tylko stąd można było w lutym 1945 r. prażyć
celnie broniących się w Choszcznie hitlerowców. Trafnie wybrane dla
artylerii miejsce.
Wspomina Niedźwiedzki: Komentowano na stanowiskach bojowych
sytuację jednoznacznie – bez samolotów nieprędko wykurzymy stąd
szwabów. Najpierw jednak przyleciały niemieckie „stukasy” i te nam dały
pierwszą szkołę. A potem my rąbnęliśmy. Mój działon ostrzeliwał
cukrownię, Osiedlę Południowe (dzisiejsze kwatery ulic 1 Maja, 9 Maja,
Kochanowskiego, Dzierżyńskiego) i stację kolejową. Mój serdeczny druh
Iwan i leningradczyk, zwaliśmy go „Blondynkiem”, czołowy śpiewak
plutonu, uwijali się przy działach szczególnie żywo. Nad miastem
rozszalał się huragan ognia, bo i Niemcy już odkryli nasze stanowiska,
nakrywając je setkami pocisków stojącej tuż za miastem artylerii.
Celnie strzelali, a wkrótce odkryliśmy przyczynę tej celności – na
katedrze, na wieży siedział ich obserwator. Za wszelką cenę chcieliśmy
go stamtąd wykurzyć – poleciały więc pociski. Gdzieś od strony Osiedla
Południowego odezwały się i karabinowe salwy. Nasza piechota z 311
dywizji szturmuje. Całodzienna walka nie przyniosła nam, niestety,
sukcesu. Hitlerowcy bronili się zacięcie, ostrzeliwali też nasze
wzgórze. Zaryliśmy się głębiej w ziemię, a mimo to padli pierwsi bojcy.
Smutno. „Blondynek” jedynie nie tracił animuszu, zapewniając, że jutro
po naszej artyleryjskiej robocie ni śladu nie ostanie się ze szwabów.
Wieczorem dowieźli nam na raz i obiad i kolację, a najważniejsze –
machorkę. Już po zmierzchu poszła do ataku gwardyjska piechota z 9
korpusu, wspierana tankietkami. Wpadli na ul. Chrobrego. Ostra walka.
Niebawem przenosimy ogień dalej, bo piechurzy ponoć dochodzą już do
centrum miasta, do skrzyżowania ulic przy sądzie (dziś siedziba Prez.
MRN). Wzmacniamy też dla osłony ogień na stację kolejową i cukrownię,
skąd walą na całego Niemcy. Nasz atak jednak nie udał się w pełni.
Zdobyczą dnia był zaledwie stumetrowy pas zabudowań miasta od
południowego wschodu. I potworna noc – salwa za salwą na nasze wzgórze,
potem straszliwe bombardowanie lotnicze. Ani sekundy snu. A rano
piechota po artyleryjskiej nawale ogniowej poszła znów do boju. Ulicą
Kościuszki idzie w głąb miasta całe mrowie czerwonoarmiejców. Koło
południa zmienia się rubież ataku, ostrzeliwujemy już okolice szkoły i
remizy strażackiej, znać, że piechota znów zdobyła kawałek przestrzeni.
Od huku głuchną uszy. Wokół swąd prochu i spalenizny. W mieście płoną
już liczne budynki. W ciągu tego dnia musimy jeszcze trzykrotnie
zmieniać kierunek ostrzału, bo od koszar po trzykroć próbują hitlerowcy
natarcia na nasze stanowiska. Jakież krwawe straty po obu stronach! A
nasi już zajęli połowę miasta.
I wreszcie alarmująca, radosna wieść – poddali się! Nie wiem po co, ale wszyscy: major, kapitan, ja, żołnierze pobiegliśmy, jak szaleni, do miasta. Na ulicach dym, trupy, zwały gruzu. Doszliśmy tak do zgliszcz teatru. Postaliśmy, popatrzeliśmy i wróciliśmy na naszą Miejską Górę. Już spokojni po walce, ale strasznie zmęczeni. Na stanowiskach wieść jak nóż w serce. Wśród poległych kanonierów nasz druh serdeczny, zawsze wesoły i rozśpiewany „Blondynek”. Nie zapamiętałem jego nazwiska. Wraz z Iwanem zanieśliśmy go na drugą stronę szosy, do masowego grobu, w miejsce, gdzie dziś u stóp pomnika rozlega się wojenny cmentarz.
Tu na krańcu tak bardzo zniszczonego przez wojnę miasta, „Blondynek” i ponad 3000 innych radzieckich żołnierzy znaleźli kres swego wojennego szlaku. Był młody, niespełna 20 lat, przed nim całe życie. Nie doczekał końca tej przeklętej wojny….
TADEUSZ KARWACKI
* Edmund Marcinkowski zmarł 15 marca 1972 roku i jest pochowany na Cmentarzu Komunalnym w Choszcznie. * W listopadzie 1981 roku ten artykuł znalazł się także w książce zatytułowanej "Czerwone gwiazdy białe orły w walkach o wolność Ziemi Szczecińskiej” wydana została nakładem Krajowej Agencji Wydawniczej. Choć znawcy tematu podkreślają, że T. Karwacki przejaskrawiał w niej wiele tematów na tzw. "potrzeby ówczesnego systemu", to jednak książka jest dziś nieosiągalna, przynajmniej w Choszcznie. *Zdjęcia, które ubarwiają ten tekst i poniższy fotoreportaż zostały wykonane podczas ubiegłorocznej rekonrstrukcji "Kierunek Choszczno 66" Tadeusz Krawiec
|
« poprzedni artykuł | następny artykuł » |
---|